• 0 Items - £0.00
    • Brak produktów w koszyku

Blog

Książki, w których autor wprowadza czytelników w kulisy wykonywania jakiegoś zawodu, są jednymi z moich ulubionych i w mojej domowej bibliotece zebrała się ich już całkiem okazała kolekcja. To z treści takich książek możemy dowiedzieć się o wielu aspektach pracy, które są niewidoczne dla nas jako klientów, petentów, pacjentów czy konsumentów dóbr wszelakich, a mogą w znaczący sposób poprawić kontakty międzyludzkie i egzystencję w społeczeństwie lub przygotować nas merytorycznie do sytuacji, w której możemy się znaleźć i lepiej, abyśmy wiedzieli w niej więcej niż za mało. Do mojego zbioru dołączył właśnie „Ratownik” Tomasza Mitry. Z informacji na okładce dowiaduję się, że autor przez dziesięć lat zajmował się zawodowo ratownictwem medycznym, ponadto był biologiem prowadzący prace badawcze w jednym z instytutów PAN. Kilka lat temu zakończył swą karierę związaną z medycyną, dzisiaj określa się jako przedsiębiorca i spekulant.

Książka to zapis kilkunastu zdarzeń z pracy ratownika medycznego, charakterystyka wybranych współpracowników i interakcji pomiędzy nimi a głównym bohaterem, a także przedstawienie wielu wyimków z życia prywatnego pomiędzy dyżurami w zespołach wyjazdowych. Książkę czytało mi się szybko i trudno było się od niej oderwać. Umieszczony na końcu słowniczek rozjaśnił laikowi pojęcia medyczne i zawodowy slang – to wielki plus tej książki z gatunku non-fiction.

Od pierwszych zdań czuć, że napisał to ktoś, kto wyjątkowo zna się na wszystkich aspektach ratownictwa medycznego w Polsce. Jest profesjonalny i przebojowy. Kiedy trzeba, nagina, a czasami wręcz łamie, wszelkie ustanowione odgórnie procedury, jeżeli tylko pomoże mu to w ratowaniu ludzkiego życia. Za wszelką cenę. Brawurowo się naraża i niejednokrotnie ponosi tego konsekwencje. Czyż nie takiego ratownika chcielibyśmy spotkać, jeżeli nam lub komuś z naszych bliskich jakiś wewnętrzny organ przestanie pracować?

Jednocześnie jest w nim coś brudnego, niemoralnego i destrukcyjnego. Nagromadzony w pracy stres rozładowuje w najgorszy z możliwych sposobów – topi go w alkoholu, w zażywanych narkotykach i w przygodnym seksie. Tłumaczy to i usprawiedliwia walką z systemem, absurdalnością wielu sytuacji, niekompetencją i brakiem wiedzy dyspozytorów oraz kolegów po fachu. Mówi ustami, nomen omen, pana życia i śmierci: że inaczej wytrzymać się tego nie da. W mojej ocenie nie jest w tym jednak wiarygodny. On po prostu chce taki być. Pomimo całego splendoru, jaki się wokół niego roztacza, tego, że „chwilami jest Bogiem, od którego zależy ludzkie życie, to na przekór wszystkiemu musi robić wszystko, żeby pozostać człowiekiem, a to bywa (…) niewyobrażalnie trudne”, w głębi duszy jest amoralny i sięga po to, co ma po prostu pod ręką, czyli najczęściej po alkohol. Bo szybko i łatwo rozładuje nim napięcie. Pracuje później skacowany, niewyspany i przemęczony. Czy człowiek, który ratuje na co dzień ludzkie życie, nie wie, do czego wcześniej lub później doprowadzi jego styl życia? Hola! Ja tego nie kupuję. Natomiast po lekturze rozdziału, w którym opisuje imprezę, podczas której zamiast alkoholu podawane są tylko i wyłącznie narkotyki (czasami wbrew woli już odurzonych ludzi), a on – za sowitą opłatą, w swoim prywatnym czasie – jest zatrudniony w celu ewentualnego udzielenia pomocy, gdyby komuś wstrzyknięto czegoś za dużo, tylko utwierdzam się w przekonaniu, że to nie jest dobry człowiek.

Lektura tej książki oblepiła mnie brudem jeszcze z innego powodu. Przez całą jej treść przewija się mnóstwo wulgaryzmów. Mogę zrozumieć, że w ekstremalnych sytuacjach, a takich w książce Tomasza Mitry nie brakuje, człowiek klnie siarczyście, nawet gdy na co dzień tego nie robi. Dopuszczam, że w stosunku do niektórych ludzi poziom ekspresji języka trzeba dopasować do możliwości percepcji. Ale w opisie sytuacji małego dziecka czy wyglądu pomieszczenia, do którego ratownik wchodzi ze swoim sprzętem, pewne określenia można zastąpić bardziej adekwatnymi słowami, a obrzydliwe epitety są raczej odzwierciedleniem języka autora, bo do fabuły nic nie wnoszą. Jeżeli miały podkreślać wyjątkowość zdarzeń, ich absurd lub ironię, to zabieg się nie udał, bo w ciągu dalszej lektury raczej zniesmaczają i tracą na swej ekspresyjności. Główny bohater i narrator jednocześnie jawi się, na tle zbyt wielu mocnych słów, jako arogant, zwykły cham bez empatii i traci sporo punktów ze swej „boskości”.

Ta książka mogłaby zrobić dużo dobrego, jeżeli chodzi o ratownictwo medyczne w Polsce, gdyby nie postawa głównego bohatera. Mogłaby być cegiełką w budowaniu zaufania po łódzkiej aferze „łowców skór”. Mogłaby nauczyć czytelników, jak ułatwić zadanie ratownikowi i jakie informacje zgromadzić dla niego, zanim przyjedzie ambulans. Jeżeli w domu ktoś choruje, to warto byłoby wiedzieć, jak się przygotować na dramatyczne okoliczności, by zamiast rozpaczać i panikować, jak najlepiej pomóc służbom ratowniczym. Sporo przydatnych informacji znalazłam w książce „Operator 112. Relacja z centrum ratowania życia” Romana Klasy. Mam w domu ciężko chorą córkę i zdarza się, że trzeba wzywać pomoc medyczną. Po pierwszym poważnym incydencie, kiedy kolejne informacje o schorzeniach, podawane w chaosie i zdenerwowaniu, powodowały mętlik w głowie i dezorientację ratownika, przygotowałyśmy aktualizowaną na bieżąco listę wszystkich chorób i zażywanych lekarstw wraz z częstotliwością i dawkami przyjmowania. Widzimy, jak informacje zgromadzone w jednym miejscu ułatwiają ratownikom pracę i skracają czas potrzebny na zdiagnozowanie oraz chronią przed medykamentami, które zamiast uratować, mogłyby zabić.

Miałam nadzieję, że z „Ratownika” też dowiem się co nieco. Niestety, autor tę szansę zaprzepaścił, postawiwszy na tanią sensację. Wysunął na pierwszy plan rozbuchane ego ordynarnego mężczyzny zajmującego się zawodowo ratowaniem ludzkiego życia. Informacji, co zrobić w przypadku zagrożenia owego życia jest bardzo mało lub trzeba się ich mocno domyślać z kontekstu wydarzeń. Daleka jestem od twierdzenia, że ratownik medyczny powinien wykazywać się delikatnością, trzymać za rękę i przytulać zrozpaczonych członków rodziny człowieka, który umiera. Od tego rodzaju fachowców oczekuję profesjonalizmu, trafnie postawionych diagnoz i zdecydowania w działaniu. Od czułości mam innych ludzi wokół siebie. Ale nie przyjęłabym impertynencji, cynizmu i złośliwości.

O ile czuję wielką awersję do wszelakich tatuaży na ciele, tak po przeczytaniu tej książki mam wielką ochotę wytatuować sobie na klatce piersiowej hasło „do not resuscitate”.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *