• 0 Items - £0.00
    • Brak produktów w koszyku

Blog

Trzymając w ręku jeszcze ciepły egzemplarz „Gastronautki” podsumowuję dziesięć miesięcy pracy nad książką, która ukazała się po raz pierwszy kilka lat temu. Zastanawiam się, czy było warto? I czując ogromną satysfakcję z ukończonego projektu, sama sobie odpowiadam, że tak. Po trzykroć tak!.

Wydałam ją samodzielnie, po raz drugi z kilku powodów:

  • Chciałam ją mieć w swojej „stajni”, w swoim wydawnictwie. Skoro kiedyś ją napisałam, mam do niej wszelkie prawa autorskie i majątkowe, bo zadbałam o zakończenie poprzedniej umowy z wydawnictwem.
  • Intuicyjnie wiedziałam, że książce nie poświęcono należytej uwagi w opracowaniu tekstu. Przeczytałam w swoim życiu setki, jeśli nie tysiące książek i wiem, że w mojej coś zgrzytało.  Dopiero po „Mentalistce”, po pracy z doświadczoną z redaktorką, wiedziałam, jak dobra redakcja i korekta powinna przebiegać. Pochyliłam się nad tekstem jeszcze raz i dołożyłam wszelkich starań, by wszystkie uwagi na marginesach od osoby współpracującej potraktować z należytą skrupulatnością.
  • Miałam kiedyś plan, by napisać serię książek. Każda z nich miała być o czymś innym, o innej tematyce, ale każda miała opisywać jedną sferę, jedną rolę lub jedną sprawę. Treści miały być inne, ale wzajemnie się przenikające.  Każda z nich miała mieć coś innego w środku oprócz tekstu, ze współgrającymi ze sobą okładkami. Druga książka z serii stanęła na półce. Pora na trzecią.
  • Bo mogłam.

Poniżej znajdziecie Państwo fragment z książki „Gastronautka” traktujący o celebracji otwierania wina w restauracji. Jak napisałam na początku książki w notce do Czytelników, odchodzi kulinarny świat, który poznałam. Wina coraz częściej zamiast korków mają zakrętki. Jak otworzyć wino z należytym mu kunsztem? Zapraszam do lektury jednego z rozdziałów pt. „Echo korków od wina” , książkę znajdziecie Państwo tutaj: https://rozawigeland.com/produkt/gastronautka/

To był mały, klimatyczny i ekskluzywny lokal w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie – na toruńskiej starówce. Za każdym razem, kiedy szłam do pracy wśród gotyckich kamieniczek, czułam łaskotanie zachwytu. Za każdym razem, codziennie, przez trzy lata. To była dla mnie taka magiczna kraina.

Kiedy zamknę oczy, widzę każdą mijaną bramę, witrynę sklepową i wieżę kościelną. Pamiętam kocie łby na wąziutkich uliczkach i kawałki prostego chodnika, które wybierałam, by przejść w szpilkach i nie zniszczyć delikatnych butów. Muzykę sączącą się pomiędzy starymi murami, którą szczodrze obdarowywali
uliczni grajkowie. Kiedy sobie to przypominam, czuję powiew letniego powietrza od Wisły w restauracyjnym ogródku i uśmiecham się na wspomnienie, jak ten wiaterek zwiewał nam drobno posiekaną natkę pietruszki z talerzy, zanim donieśliśmy danie do stołu. Pamiętam zapach potraw, stałych klientów lubiących nasze jedzenie i klimat naszej ulicy z widokiem na jedną z bram w murze okalającym stary gród. Słodkie wspomnienia.

To w tej restauracji nauczyłam się rozróżniać smaki win i dobierać je do potraw. To właściciele tej restauracji zarazili mnie swoją pasją do tego trunku i dobrego włoskiego jedzenia. Wiele się od nich i przy nich nauczyłam. To dzięki pracy w tym miejscu miałam okazję być na degustacjach w luksusowych wnętrzach
najlepszych winnic świata i spotykać ludzi z pierwszych stron gazet i ekranu telewizora. Każde wino w lokalu było otwierane przy stoliku gościa z pełną celebracją i znajomością sztuki kelnerskiej. Robiłam to setki razy. Najpierw trzeba było zaprezentować butelkę. Zamawiający czytał etykietę i pozwalał otworzyć trunek albo się na to nie zgadzał. Jeśli wyraził chęć, to miałam do tego mały korkociąg, tak
zwany trybuszon. Najpierw trzeba było dwoma ruchami odciąć czubek folii, bez kręcenia butelką.
Potem serwetą kelnerską wytrzeć dokładnie szyjkę i korek. Wszystko musiało być idealnie
czyste. Następnie wbić korkociąg w sam środek tego korka i delikatnymi, ale dość zdecydowanymi ruchami kręcić trybuszonem, by nie przebić na wylot korka, bo wtedy okruchy dostałyby się do wina, lecz też nie za płytko, bo korek przy wyjmowaniu mógłby się złamać i nie dałoby się go wyciągnąć w całości. Musiałam
również uważać, by korkociąg wchodził w korek prosto i nie kruszył go przy wkręcaniu, co też się czasami zdarzało. Potem oprzeć narzędzie z jednej strony o szyjkę butelki i dźwigając delikatnie korek, wyjąć go na dwa razy, pilnując przy tym, by nie wyskoczył i nie wydał dźwięku jak przy otwieraniu szampana.
Ostatni milimetr korka wyjmowałam już ręką, owijając go serwetą kelnerską. W następnej kolejności uważnie oglądałam i wąchałam korek, i odkładałam go na mały talerzyk na stole gościa. Zamawiający też mógł zrobić to samo, jeżeli oczywiście miał na to ochotę. Potem nalewałam mu trochę wina do kieliszka,
a on je degustował. Dopiero gdy zaakceptował, nalewałam więcej – do dwóch trzecich wysokości lampki.

Najdroższe wino, jakie otwierałam przy stoliku, kosztowało niecałe dwa tysiące złotych. Pochodziło z winnicy Gerarda Depardieu i zamówili je do kolacji japońscy biznesmeni. Pamiętam, że odetchnęłam głęboko przed prezentacją i bardzo się skoncentrowałam, by nie zadrżała mi ręka przy wkręcaniu korkociągu. Gdyby korek nie dał się usunąć albo się ukruszył, musiałabym tę
butelkę odstawić i otworzyć drugą – a drugiego takiego samego wina nie mieliśmy.

Nie wszyscy goście znali się na winach. Niektórzy wprost mówili, żeby nie robić przy nich całej tej szopki z otwieraniem i degustowaniem, bo oni i tak nie rozpoznają, czy wino jest dobre, czy nie. Niestety, musiałam odmówić. Ale otwierając je, zaczęłam opowiadać o swoich początkach. Że też kiedyś nie rozróżniałam wielu smaków, szczepów, krajów pochodzenia, ale z czasem zaczęłam wyłapywać niuanse i teraz przynajmniej wiem, że wolę cabernet sauvignon włoskie od kalifornijskiego i potrafię powiedzieć, dlaczego. Czasami dla porównania nalewałam im do spróbowania troszkę wina z tego samego szczepu, ale innego regionu, żeby pokazać, że istnieje różnica. Przyznawali rację, że coś w tym jest. Słuchali moich krótkich opowieści,
zaczynali zadawać pytania, wykazywali cień zainteresowania i… przychodzili po więcej. Pamiętam parę młodych ludzi, którzy przyszli mi po jakimś czasie podziękować, że od wizyty w mojej restauracji zaczęli inaczej traktować zakupy wina do domu. Albo dwóch starszych panów, którzy zawsze przy okazji załatwiania spraw w Toruniu, przychodzili na obiad z winem, bo ich gust w dobieraniu tego do potraw pokrywał się z moim i nigdy się nie zawiedli. Pamiętam też pewną miłą kobietę przyprowadzającą
niemieckich kontrahentów na biznesowe kolacje i jej ulgę na mój widok: „O, jak dobrze, że pani dzisiaj jest i będzie nas obsługiwała”. To była dla mnie największa satysfakcja.

Kiedyś przez przypadek przyniosłam do domu po pracy kilka korków od wina, które zabłąkały się w kieszeni spodni. Nie wyrzuciłam ich do kosza. Położyłam w jakimś szklanym naczyniu i czasami na nie patrzyłam. Miały jakieś wzorki, literki czy inne drobne rysuneczki. Myślałam o nieznanych ludziach gdzieś w dalekiej Francji, Hiszpanii czy Chile, którzy ciężko pracowali na polach przy winoroślach. O ludziach, którzy je zbierali i tworzyli z nich wino, dla których te litery i znaki na korkach były z jakiegoś powodu ważne, coś znaczyły.
Z czasem zaczęłam przynosić więcej tych korków do domu. Odkryłam, że różnią się barwą i twardością. Wymyśliłam sobie, że nazbieram ich tyle, by wypełnić nimi ogromny szklany wazon.
Zanim zrealizowałam swoje małe marzenie, pojawiło się kilka przeszkód. Najpierw nie mogłam znaleźć odpowiednio dużego szklanego pojemnika, potem przestała funkcjonować moja restauracja, a następnie jeszcze przestał istnieć dom, w którym mogłabym postawić duży szklany wazon wypełniony korkami
do wina. Tylko korki czekały gdzieś spakowane na swój czas. Wszyscy się dziwili, dlaczego je trzymam,
a ja wiedziałam, że jeszcze kiedyś będą cieszyły moje oczy, tak jak kilka lat temu. Kiedy zobaczyłam w pięknym sklepie ogromny szklany wazon, przypomniałam sobie o nich. Sprowadziłam je pocztą kurierską
do Anglii. Kupiłam rzeczone szkło i… okazało się, że się w nim nie mieszczą! Nie pamiętałam, że aż tyle ich nazbierałam. Kupiłam więc drugi. Mam przecież dom, w którym mogę je postawić
– pomyślałam. Kiedy na nie patrzę, wspominam dobry czas spędzony w małej,
klimatycznej restauracji i ludzi, którzy w niej ze mną pracowali. Korki przypomniały mi o czymś jeszcze – o moich umiejętnościach gastronomicznych i o tym, w jaki sposób zaczęłam pracę w tamtym lokalu.
Dostałam to, po co sięgnęłam.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *