Marzyłam o tym od zakończenia pierwszej klasy podstawówki. Dostałam wtedy małą książeczkę o tygryskach za bardzo dobre wyniki w nauce. Nie pamiętam jej tytułu ani o czym dokładnie była. Ale doskonale pamiętam, że to wtedy, po jej przeczytaniu, pomyślałam, że chciałabym zobaczyć swoją książkę na półce w księgarni. I to dziecięce marzenie sprzed czterdziestu dwu laty właśnie się spełnia.
Przez wszystkie lata to marzenie mi towarzyszyło. Nie wiedziałam nic o pisaniu książek ani o ich wydawaniu. Nie wiedziałam, do kogo się zwrócić ani kogo zapytać, bo w moim otoczeniu nikogo takiego nie było. Tylko ta chęć o trzymaniu w dłoni własnej książki nigdy mnie nie opuściła.
Kiedy robiłam totalny przewrót w swoim życiu, przekreślając je jedną grubą krechą, szukałam publikacji lub jakichkolwiek publikacji na interesujący mnie temat, bo nie wiedziałam, co zrobić, jak się zachować i co mnie może czekać za zakrętem. I nie znalazłam. Absolutnie nic! A przecież wiedziałam, że to zjawisko istnieje. Sama znałam takie osoby, czytałam o tym gdzieś między wierszami w wywiadach ze znanymi kobietami. I żeby nie było na ten temat książek, opracowań czy badań naukowych? Ano nie było. Od pewnej organizacji feministycznej, którą próbowałam zainteresować zjawiskiem, dowiedziałam się tylko, że to temat tabu w Polsce i że one na pewno nie zajmą się tym. Skoro więc od instytucji, która powinna być najbardziej zainteresowana, dostałam po nosie, postanowiłam, że sama taką książkę napiszę. Że przyszedł ten moment. Zaczęłam zbierać materiały, kontaktować się z odpowiednimi osobami i robić notatki.
Po jakimś czasie zarzuciłam tamten temat. Był na tyle bolesny, że przyginał mnie do ziemi i wpędzał w bardzo zły nastrój. Taki, który przeszkadzał normalnie funkcjonować. Pomyślałam, że ta pierwsza publikacja powinna być lżejsza. Może coś łatwego i przyjemnego. Coś, na czym nauczę się, na czym pisanie i wydawanie książek tak naprawdę polega. Ale zanim zaczęłam w ogóle ją pisać, postanowiłam dowiedzieć się, jak ją wydać. Bo napisać do szuflady cokolwiek to ja mogę w każdej chwili, ale ja chciałam, żeby ta publikacja nie była tylko dla mnie. Chciałam, żeby była czytana przez ludzi. Tak jak ja kiedyś przeczytałam książeczkę o tygryskach.
Cztery lata temu, tuż przed emigracją, na pulpicie mojego komputera w zakładkach pojawiły się foldery: „książki”, „jak wydać”, „moja książka”. Wrzucałam tam notatki, linki, czytałam opinie o wydawnictwach, artykuły o twórczości pisarzy, wiadomości o sprawach sądowych wytoczonych przez pisarzy wydawnictwom i odwrotnie, skargi i narzekania, jak to z pisarstwa w Polsce nie da się wyżyć. Znajdowałam portale zajmujące się wydawaniem własnym sumptem. Śledziłam samodzielne wydawanie książki Alexa Barszczewskiego. Pojechałam do Brukseli, zainspirowana pierwszą książką Agnieszki Korzeniewskiej, aby porozmawiać z nią o pisaniu i wydawaniu, pobyć z kimś, kto już zaczął to robić. Dowiadywałam się o osobach zajmujących się korektą, łamaniem tekstu, projektowaniem okładek i książki jako takiej, co to jest numer ISBN i jak go zdobyć, co zrobić, by książka trafiła do dystrybucji i czy ktoś już przypadkiem takiej publikacji nie napisał. No i ile to wszystko kosztuje. Wyciągałam wnioski i układałam własny plan. Dopiero tak przygotowana zaczęłam ją pisać, ale tylko w głowie. Koncepcja książki zmieniała się kilka razy w ciągu dwóch lat. Raz była podręcznikiem, raz wywiadem-rzeką, raz wspomnieniem. Tylko nigdy nie była czymś wymyślonym. Zawsze osadzona w realiach, z ludźmi i miejscami, które istnieją naprawdę, z moimi prawdziwymi przeżyciami i emocjami.
Po kolejnym bardzo intensywnym i pracowitym okresie musiałam podjąć jakieś działania, żeby sobie pomóc. Byłam wyczerpana. Często chorowałam, byłam bardzo zmęczona, goście w pubie doprowadzali mnie czasem do tego, że po powrocie do domu płakałam. Postanowiłam, że przez następne trzy miesiące będę pracować o jeden dzień mniej w tygodniu, który przeznaczę na pisanie. I tak zrobiłam. Książka dojrzała w mojej głowie, ułożyła się, była gotowa do narodzin. Poza tym doszłam do wniosku, że to, co chcę w niej opowiedzieć, napisało mi życie na blogu w ciągu tych dwóch lat. Wystarczyło dodać do tego jedną, nigdzie niepublikowaną do tej pory część i zebrać wszystko w całość. Wiosną 2016 roku dopisałam brakującą cegiełkę. Zleciłam fotografce, Wini Krawczyk, zrobienie zdjęcia, które miało być okładką. Miałam osobę do korekty tekstu i projektanta okładki. Dowiedziałam się, jak dystrybuować książkę w Polsce i w Wielkiej Brytanii. Miałam ułożone prawie wszystkie puzzle i środki finansowe przeznaczone na ten cel.
Później było lato, które chciałam bardzo świadomie przeżyć. Zapamiętać, jak wygląda ta pora roku w Londynie. Zanurzyć się w nowej rzeczywistości i w końcu poczuć tak naprawdę miejsce, w którym przyszło mi żyć. I znowu udało mi się to zrobić. Tylko książka w zapiskach, folderach i notatkach była gdzieś w zawieszeniu. Skończyło się lato, w którym spełniłam inne swoje marzenie – byłam nad oceanem. Była pora wrócić do zawieszonych planów. Nie ukrywam, że obyło się bez trudności. Brakowało na to czasu. A kiedy udawało się go znaleźć, bywałam tak zmęczona, że nie miałam sił na siedzenie przed komputerem i myślenie. RR pragnął odwiedzić Norwegię i nasze Bergen, i chciał, bym mu towarzyszyła. Zobaczyłam wtedy szansę na dokończenie książki. Nie poleciałam z nim do Norwegii. Wzięłam tydzień urlopu w pracy i zostałam sama w domu. Dzień w dzień, cała zanurzona w świecie, który opisywałam, złożyłam z kawałków życia i pracy całą książkę.
I kiedy książka zmaterializowała się na pulpicie w jednym folderze, kiedy wiedziałam, jak będzie wyglądać, poczułam, że tak naprawdę to dopiero początek. Uświadomiłam sobie, ile jeszcze pracy tak naprawdę mnie czeka i ile to będzie trwać. Zrezygnowałam z początkowego planu wydania książki samodzielnie i postanowiłam znaleźć wydawnictwo, które zrobi to za mnie. Określiłam swoje kryteria: że wydawnictwo musi mi dać odpowiedź, czy zamierza lub nie wydać książkę, co ma zawierać, a czego nie umowa z wydawnictwem, jak ma przebiegać współpraca, na co chcę mieć wpływ, a co pozostawiam w gestii fachowców znających się na tym lepiej ode mnie. Kolejnym krokiem było znalezienie zespołu ludzi, którzy mi to wszystko zapewnią. Oglądałam nawet zdjęcia pracowników w wydawnictwach i zastanawiałam się, czy chcę z nimi współpracować, pisałam z prośbami o opinie do autorów, którzy wydawali w poszczególnych wydawnictwach – nikt moim prośbom nie odmówił. Aż znalazłam. Jedno wydawnictwo spełniające moje kryteria. I wysłałam. Na dzień przed Wigilią pod koniec ubiegłego roku dostałam maila, że wydawnictwo jest gotowe nawiązać współpracę. Piękny prezent na Boże Narodzenie, nieprawdaż?
Potem było już tylko dogrywanie szczegółów, wymiana umów, praca nad tekstem z korektorką, uczenie się swojej roli w tym całym procesie. Nie przypuszczałam, że to jeszcze tyle pracy, ale nie narzekam. To nowe doświadczenie, nauka i sama przyjemność. I tak oto 17. 07. 2017 roku spełni się moje marzenie
Czekałam na to ponad 40 lat. I po raz któryś już raz myślę: mam to! Wystarczyło po to sięgnąć.