Od lat przyglądam się obrazom abstrakcyjnym. Dają odpoczynek oczom i umysłowi. Nie muszę ich rozumieć ani przeżywać czy doszukiwać się ukrytych znaczeń. Nie zastanawiam się, co przedstawiają, bo nie przedstawiają nic szczególnego: plamy, kolory, kształty i linie układające się w mniej lub bardziej zagmatwany chaos lub wręcz przeciwnie – geometrię dającą wrażenie uporządkowania i przewidywalności. Abstrakcyjne płótna i rysunki mają dla mnie jedno kryterium. Podoba mi się albo nie podoba. Mają wprawiać w dobry nastrój, być przyjemne dla oczu i stanowić przeciwwagę dla prozy dnia codziennego i zła panującego na świecie.
Z czasem poszłam dalej. Zaczęłam interesować się autorami pełnych ekspresji abstrakcyjnych płócien i dociekać, dlaczego malowali tak, a nie inaczej. Co chcieli przekazać? Kiedy obrazy powstały? Kto je kupował i gdzie wieszał? Jakie życie prowadzili artyści i tu dopiero zaczynały się ciekawe historie. Największym zaskoczeniem były dla mnie daty powstania niektórych z dzieł. Myślałam, że były namalowane niedawno, a powstały np. tuż po pierwszej wojnie światowej. Dowiedziałam się, że były odpowiedzią na chaos i okrucieństwo w czasie wojny, a artysta chciał wprowadzić porządek, przewidywalność i otoczyć się czystymi barwami. I że te proste linie malował odręcznie.
Piet Mondrian, composition with red blue and yellow, 1921
Jeszcze raz spojrzałam na dzieła wiszące w niektórych z największych i najznamienitszych galerii świata mając wiedzę o ich autorach, życiu, miejscu i czasie, w którym powstały. Moja percepcja nie zmieniła się. Dalej te, na które lubiłam patrzeć, podobały mi się. Piet Mondrian nadal uspokaja, a w obrazach Kandinskiego, ilekroć na nie spoglądam, zawsze odkrywam coś nowego.
Wassily Kandinsky, „Swinging”, 1925
Przez cały czas zajmowania się abstrakcjonizmem prześlizgiwałam się wzrokiem po obrazach namalowanych przez kilku artystów zaliczanych w świecie sztuki do najwybitniejszych, utożsamianych ze szkołą nowojorską i nazywanych zbiorowym głosem swojego pokolenia w środowisku amerykańskim. Nie zatrzymywałam się przy nich dłużej, bo nic w nich nie zobaczyłam. Płótna z czarnymi kształtami wyglądały jakby ktoś je po prostu pomazał farbą. Seria „Elegia o Republice Hiszpańskiej” Roberta Motherwella i dwa lub kilka kolorów na płótnie Marka Rothko nie wzbudziły mojego zainteresowania. Ale widząc je w kontekście milionów dolarów płaconych za ich posiadanie i zamknięcia jednej z najszacowniejszych galerii w oparach skandalu, a dokładnie wyżej wymienione nazwiska ekspresjonistów abstrakcyjnych pojawiające się w wiadomościach o największym fałszerstwie w świecie sztuki w historii Stanów Zjednoczonych, nie mogłam dłużej ignorować ich dzieł.
Robert Motherwell, Elegia dla Republiki Hiszpańskiej nr 57, 1957-60
Dla większej przejrzystości skupię się na jednym artyście – Rothko. Wczesne jego obrazy przedstawiały sceny miejskie, później nawiązywał do mitologii. Malował także akty, portrety i pejzaże. Nawet w późniejszych abstrakcjach coś widać. Ale tak zwany okres dojrzały w twórczości to już tylko coraz większy format płócien z kolorowymi plamami kolorów przechodzącymi w coraz ciemniejsze, aż do czarnych. Próbując zgłębić, co chciał przekazać, czytam, że „złożone z kilku ustawionych pionowo prostokątnych form umieszczonych w kolorowym polu, obrazy Rothko odznaczały się niezwykłą różnorodnością wyglądu”.
podpis: Wystawa obrazów Marka Rothko, National Museum of Art, Waszyngton, USA
Natknęłam się też na takie określenie: „W swoich dużych, unoszących się w powietrzu prostokątach koloru, które zdają się pochłaniać widza, z rzadkim mistrzostwem niuansów eksplorował ekspresyjny potencjał kontrastów i modulacji kolorów”.
Bez przesady. Kolory jak kolory, ich połączenie też wcale nie jest objawione. Powiedziałabym raczej, że dość przypadkowe i trudno doszukać się tutaj jakiejś idei.
Szukając dalej i głębiej w opisach znawców sztuki, dotarłam do tego, że jak będę się odpowiednio długo wpatrywać w kolorowe powierzchnie, żeby osiągnąć „rzadki stopień trwałej koncentracji”, poszczególne elementy obrazów ujawnią „obecność wysokiej prawdy filozoficznej, która powiąże mnie z tragedią, ekstazą i wzniosłością oraz bezpośrednio odzwierciedli fundamentalną naturę ludzkiego dramatu”.
Wpatrywałam się długo w poszczególne kolory na oryginalnych obrazach i nic mi się ani nie objawiło. Ani dramatu nie przeżyłam, ani barwy nie zaczęły się poruszać, ani żadnych rozedrganych półcieni w kolorowych plamach nie zobaczyłam. Zastanawia mnie, co to znaczy długo? Kilka minut czy kilka miesięcy? Bo powiedzieć „długo” i nie określić, nomen omen, ram, to dać odbiorcom takim jak ja broń do ręki. Braku wrażeń zamierzonych przez artystę wytłumaczyć można na kilka sposobów. Pierwszym i najprostszym jest ten, że po prostu na wielkiej sztuce się nie znam. Nie studiowałam żadnych z artystycznych kierunków, nie posiadam talentu w kierunku tworzenia, a malarstwa w szczególności. Kim zatem jestem, żeby krytykować wielkiego mistrza? Jestem potencjalnym odbiorcą i skoro oglądam coś, mam prawo mieć na ten temat opinię i ją wyrazić. I w mojej opinii to są w dalszym ciągu kolorowe plamy na płótnie i żadne dłuższe czy krótsze wpatrywanie się mojego wrażenia nie zmieniło. Nie żebym nie chciała. Bo skoro jest jednym z największych artystów swojego pokolenia, pragnęłam choć w minimalnym stopniu ów artyzm metaforycznie dotknąć. Gdybym zmieniła swoją opinię pod wpływem nacisku społecznego dowodu słuszności materializującego się np. w postaci 82.5 miliona dolarów zapłaconych za jeden z jego obrazów na aukcji, podważyłabym własny osąd i widzenie świata.
Podpis: Mark Rothko, obraz sprzedany na aukcji za 82.5 mln $
Kolory na obrazach Rothko stawały się coraz ciemniejsze, by przed samobójczą śmiercią stać się wręcz czarne. Tutaj jestem w stanie zrozumieć malarza, bo przez pryzmat depresji świat może wydawać się ciemny i nieprzenikniony. Jednak ciemno-szara barwa płótna, to wciąż ciemne, monochromatyczne płótno. Artysta wzbraniał się często przed wytłumaczeniem czegokolwiek w swoich pracach. Dla niego rezygnacja z czegokolwiek na obrazach (oprócz koloru) umożliwiła większą przejrzystość, „eliminację wszelkich przeszkód między malarzem a ideą oraz między ideą a obserwatorem”. Pytany, co według niego jest ową przeszkodą, odpowiedział, że „pamięć, historia i geometria, które są bagnami uogólnień, z których można wyciągnąć parodie idei (które są duchami), ale nigdy idei samej w sobie. Osiągnięcie tej przejrzystości jest konieczne, by być zrozumianym.”
Podpis: Mark Rothko, „Black on Maroon”, 1959
Czytałam jego wypowiedzi i z całym szacunkiem, ale nie potrafię zrozumieć ani idei, ani głębi, ani szaleństwa bogatych ludzi płacących za te obrazy miliony. Dla mnie to bełkot zatraconego w swojej jaźni człowieka i powtarzanie fraz przez ludzi związanych ze światem sztuki: mecenasów, dyrektorów muzeów i galerii oraz wszelkiej maści krytyków. Czy poprzez kolor można wyrazić stan emocjonalny? Tak. Czy można w ten sposób namalować emocje? Tak. Czy to wielka sztuka namalować kilka kolorowych plam, nawet wielowarstwowo i z rozmytymi brzegami pędzlami o miękkim włosiu i czyszczonymi tylko specyficzny sposób? Nie. Ale największą sztuką, i tu chylę czoła, było wmówić światu, że jak twierdził Rothko, „nie ma czegoś takiego, jak dobre malowanie o niczym”. Właśnie udowodnił, że jest. I słusznie zyskał szerokie uznanie w Europie i Ameryce za kluczową rolę, jaką odegrał w rozwoju sztuki… nieprzedstawiającej.
Podpis: Autorka felietonu na tle obrazu M. Rothko w Museum of Art, Tel Aviv.
Felieton powstał po obejrzeniu 1130 skatalogowanych i opisanych obrazów i rysunków Marka Rothko zarówno w oryginale na ścianach galerii i muzeów, jak i na stronach internetowych, reprodukcjach i w albumach.