• 0 Items - £0.00
    • Brak produktów w koszyku

Blog

Rynek dzieł sztuki, obok broni i narkotyków, jest największym nieuregulowanym sektorem na świecie.   Niewiele jest zasad, według których ta branża działa, ale najważniejszą z nich jest niemal patologiczny poziom dyskrecji. W świecie sztuki wiele wątpliwych etycznie zachowań uchodzi na sucho. System sprzedaży jest pełen ciemnych zakamarków, a skandale i afery są na porządku dziennym. W roku 2011 wybuchł jeden z największych skandali, jakie kiedykolwiek widział świat sztuki i obnażył łańcuch podejrzanych decyzji, które doprowadziły do upadku niegdyś słynnej galerii Knoedler w Nowym Jorku. Szczegóły zamknięcia Knoedlera zrodziły pytania, czy brak przejrzystości w najwyższym segmencie rynku sztuki będzie opłacalny w przyszłości.

Ale po kolei.

Jak to się zaczęło?

Do najstarszej, bo założonej w 1846 roku i poważanej galerii sztuki w Nowym Jorku mieszczącej się na Manhattanie, Knoedler & Co., na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku zaczyna przychodzić elegancka i subtelna kobieta, Glafira Rosales. W trakcie podziwiania obrazów i rozmów z długoletnią prezeską galerii, wielce szanowaną Ann Freedman, która zna się i na sztuce, i na jej sprzedaży, jak mało kto w tym środowisku, wyjawia, że jest w posiadaniu nieznanych dotychczas obrazów kilku amerykańskich ekspresjonistów abstrakcyjnych i czy Ann Freedman nie chciałaby ich zobaczyć. Oczywiście, że chciała.

Kilka płócien Marka Rothko, Roberta Motherwella, Jacksona Pollocka i Willema de Kooninga trafiło do galerii Knoedler & Co. Prezeska, Ann Freedman, zaczęła dopytywać o pochodzenie dzieł i ich wiarygodność. Najpierw sprawdzono konweniencję obrazów, czyli prześledzenie drogi dzieł od pracowni artysty do obecnego miejsca. Ustalanie konweniencji polega na udowodnieniu dokumentami i wiarygodnymi źródłami, kto na przestrzeni lat był w ich posiadaniu, gdzie przebywały i ocenienie, czy brzmi to wiarygodnie. Tutaj trzeba zaznaczyć, że świat sztuki pełen jest niedopowiedzeń i tajemnic, bo dzieła trafiają do kolekcjonerów również w nielegalny sposób. Są przedmiotami bardzo wysoko wycenianymi i dość łatwymi do zdobycia, z tego powodu u niektórych pojawia się pokusa wejścia w ich posiadanie w każdy możliwy sposób. Zleca się kradzieże obrazów, które są niesprzedawalne z racji ich wyjątkowości i sławy. Wiadomo, kto jest właścicielem i gdzie wiszą np. Burza na Jeziorze Galilejskim Rembrandta czy Syn człowieczy Magritte’a. Takie obrazy mogą być co najwyżej środkiem płatniczym pomiędzy organizacjami terrorystycznymi czy zapłatą za broń lub okup. Tak się dzieje w przypadku artystycznych przedmiotów dokładnie opisanych i skatalogowanych. Ale istnieli artyści, zwłaszcza w ostatnim stuleciu, którzy nie dbali o ewidencjonowanie każdej swojej pracy. Tworzyli dużo, nie pamiętali, komu sprzedawali. Rozdawali je również za życia za alkohol, żywność czy płacili nimi czynsz. W takich przypadkach łatwiej wmówić w artystycznym świecie sztuki, że w starym domu na strychu znaleziono nieznany dotąd obraz wielkiego twórcy. A jak żyli artyści – wiadomo. Grzecznymi i przykładnymi obywatelami zwykle nie byli.

Glafira Rosales dawkowała skąpo informacje na temat dostarczanych do Knoedler & Co. obrazów amerykańskich ekspresjonistów abstrakcyjnych, m.in. Rothko, Pollocka czy Motherwella. Właścicielem zbioru był szwajcarski kupiec podróżujący po świecie służbowo i nabywający obrazy bezpośrednio od wschodzących gwiazd sztuki lat pięćdziesiątych. Jego krewny, pochodzący z Europy Wschodniej, mieszkający w Szwajcarii i Meksyku, natrafił na skrytkę z obrazami po śmierci właściciela i przewiózł je do Stanów Zjednoczonych. Odziedziczoną kolekcję pragnie sprzedać, ale chce pozostać anonimowy. Kiedy prezeska galerii chciała dowiedzieć się więcej szczegółów o pochodzeniu obrazów i coraz bardziej naciskała na zdobycie wiadomości, pojawiały się ostrożnie nowe informacje, które uwiarygadniały poprzednie i brzmiały prawdopodobnie.

Z czasem historia zdobycia obrazów przez Glafirę Rosales stała się bardziej złożona: podróżujący ojciec tajemniczego kolekcjonera miał kochanka w latach pięćdziesiątych, którego musiał utrzymywać w sekrecie. A ten zapewniał dostęp do pracowni ekspresjonistów abstrakcyjnych, z której ojciec kupował obrazy. Przechowywał je dla niego do swojej śmierci, by chronić tajemnicę okoliczności i celu spotkań. David Herbert rzeczywiście istniał i pracował w środowisku malarzy, ale Szwajcar już był wymyślony i jego anonimowy syn-spadkobierca również. Skrytka z obrazami cudownie odnaleziona w Meksyku też nigdy nie istniała.

Podczas ustalania konweniencji, malarskie dzieła oglądali i wypowiadali się na ich temat najlepsi eksperci. Z reguły z dużym znawstwem i pozytywnie. Kiedy jeden twierdził, że obraz jest autentyczny, drugi, mający wątpliwości i poddający pod rozwagę niektóre aspekty, pod wpływem presji środowiska, nie chcąc chyba wyjść na mniej inteligentnego i „znającego się na rzeczy”, przychylał się do ogółu. Takich ekspertów było kilkudziesięciu, włącznie z synem Marka Rothko, który po długim studiowaniu z każdej możliwej strony każdego szczegółu, uznał z całą pewnością obraz za dzieło swojego ojca.

Te opinie i ekspertyzy, które zawierały wątpliwości i wskazywały luki oraz podważały autentyczność obrazów, lądowały na dnie szuflady i nigdy nie ujrzały światła dziennego. Ann Freedman była uparta i bardzo pragnęła odnieść sukces jako odkrywczyni nieznanych dzieł i dołączyć je do kolekcjonerskiego świata sztuki, że wszelkie wątpliwości tłumaczyła na korzyść falsyfikatów.

W rzeczywistości pani Rosales dostała je z poleceniem wprowadzenia do obrotu od swojego partnera, byłego hiszpańskiego kelnera, José Carlosa Bergantiñosa Diaza, który na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku na ulicach Manhattanu natknął się na chińskiego artystę handlującego płótnami na chodniku. Bergantiños podszedł do Pei-Shen Qiana i powiedział, że ma przyjaciół, którzy chcą dzieł cenionych artystów, ale nie mogą sobie pozwolić na prawdziwe. Czy Pei-Shen mógłby powielić dla nich obrazy? Zdolny Chińczyk mógł, inkasując 500 dolarów za egzemplarz. Tutaj pozwolę sobie na jeszcze jedną dygresję. Chińscy artyści są bardzo zręcznymi w malowaniu reprodukcji; zdaje się, że najlepszymi na świecie. Bierze się to stąd, że w chińskich szkołach malarstwa najlepszymi absolwentami są ci, którzy potrafią bezbłędnie odtworzyć dzieła wielkich mistrzów. Największy nacisk kładzie się nie na oryginalność i własny styl, ale na jak najwierniejsze odzwierciedlenia obrazów już istniejących.

Pei-Shen Qian był genialny w swoim fachu i José Carlos zwietrzył niezły interes. Wybrał okres ekspresjonizmu abstrakcyjnego, bo twórcy tworzyli sporo, kunszt malarski nie był zbyt skomplikowany, słabe opisanie i udokumentowanie pozwalało kilka obrazów „odnaleźć” i przypisać ich rzekomym autorom.

Świat sztuki zawrzał, bo na rynek trafiły nieznane do tej pory smakowite kąski. Nikt nie przyjrzał się sytuacji na tyle wnikliwie, żeby zauważyć, że jedna osoba dostarczała do jednej galerii dużą ilość nieznanych nikomu dzieł od jednego właściciela, które nie miały żadnej dokumentacji.

 

Jak długo trwał proceder i kto brał w nim udział?

Znawcy i eksperci inkasowali niezłe sumki za ekspertyzy. Na biurko właściciela Knoedler & Co. trafiały potwierdzenia zapłaty na kwoty, jakich dotąd nie oglądał. Pośredniczka i prezeska Ann Freedman też zarabiała prowizje od sprzedaży idące w miliony i zyskiwała sławę osoby mającej dostęp do nieujawnionych oryginalnych dzieł i wzbogacającej zbiory największych kolekcjonerów o nowe prace mistrzów. Zarabiali na tym i pośrednicy, którzy dostarczali kolejne płótna do galerii, czyli Glafira i jej partner José Diaz oraz fałszerz-wykonawca, chiński malarz Pei-Shen Qian – chociaż on najmniej.

Jeden z obrazów, Untitled 1956 Rothko, za 8,3 miliona dolarów kupiło małżeństwo De Sole – prezes Tom Ford International oraz dyrektor domu aukcyjnego Sotheby’s i jego żona. Zakochali się w czarnej i czerwonej plamie na jasnym tle i w nazwisku autora. Zwykle płótna Rothko sprzedawane były na aukcjach za wielokrotność tej ceny. Cieszyli się więc, że zrobili dobry interes i powiesili z dumą unikalne dzieło w swoim luksusowym domu w Karolinie Południowej.

Tutaj możemy zapytać: dlaczego nie sprawdzili jego autentyczności ponad wszelką wątpliwość? Ale spróbujmy to zobaczyć w szerszym kontekście. Obrazy z galerii Knoedler & Co. były opatrzone już wielostronicowymi dywagacjami skłaniającymi się ku temu, że obraz nosi wszelkie znamiona wykonawstwa pędzla samego mistrza. Inne dzieła galeria wypożyczała na wystawy do Narodowej Galerii Sztuki w Waszyngtonie i Muzeum Guggenheima w Nowym Jorku. Żaden kurator ani ekspert nie zakwestionował ich autentyczności. W ten sposób płótna nabierały uwiarygodnienia. Machina wystawiennicza szacownych miejsc gwarantowała uczciwość. Obraz przechodził przez ręce i oczy najpierw Knoedler & Co., potem samej Narodowej Galerii Sztuki. Który kolekcjoner śmiałby podważać jego prawdziwość? Brak odpowiednich dokumentów uzupełniali eksperci wystawiający opinie oraz syn samego mistrza, Christopher Rothko. Aura tajemniczości i nieujawniania faktów, w jaki sposób ktoś wchodzi w posiadanie milionów na koncie lub dzieł sztuki, też robi swoje w tym środowisku. O pewnych rzeczach się nie dyskutuje publicznie, by organy zajmujące się pilnowaniem litery prawa nie dowiedziały się zbyt wiele. Państwo De Sole nie kupowali obrazu pokątnie na ulicy czy w jakiejś szopie, tylko w jednym z najlepszych miejsc świata od szanowanych ludzi. Nie mieli powodu mieć podejrzeń ani oni, ani pozostali klienci, potentaci i kreatorzy smaku na najwyższym poziomie, którzy kupowali, myśląc, że kupują dzieła.

I tak przez 10 lat i 80 milionów dolarów.

Nasuwa się jeszcze jedno pytanie: czy nikogo nie zastanowiło, że spadkobierca kolekcjonera, anonimowy Szwajcar, sprzedaje 31 niewidzianych dotąd arcydzieł największych artystów dużo poniżej ich ceny rynkowej w jednej tylko galerii na Manhattanie? Że jedna osoba przychodzi z tyloma dziełami nieposiadającymi prawie żadnej dokumentacji? Zdarzają się takie przypadki, raz na dekadę, ale pomysł, „aby 31 dzieł przeszło niezauważenie z pracowni tych artystów do kolekcjonera, jest jak wygrana na loterii 31 razy” – pisał później „The Post“.

 

Kiedy świat sztuki dowiedział się o fałszerstwie?

Pewna para z możnych tego świata zaczęła się rozwodzić i dzielić pomiędzy siebie majątek. Ponieważ nie mogli dojść do porozumienia, kto weźmie obraz Pollocka, wystawiono go na aukcję. Trafił on do ekspertyzy oraz wyceny i okazało się, że pigment w żółtej farbie powstał dopiero kilka lat po śmierci artysty, więc podpisany malarz na obrazie nie mógł go używać i zakwestionowano autentyczność malowidła. Rozwodzący się mąż wpadł w furię, pojechał do prezeski galerii, od której kupił obraz za miliony, nawrzeszczał na nią publicznie i zażądał zwrotu pieniędzy. Sprawa się rozniosła i reszta właścicieli płócien rzekomych mistrzów zaczęła im się przyglądać i drążyć temat. Nie każdy kolekcjoner jednak to zrobił. Część z nich nigdy tego nie sprawdziła w obawie przed rzuceniem cienia na całą kolekcję i jej wartość. Bo skoro jeden eksponat jest fałszywy, to pozostałe może też? Lepiej więc tego nie sprawdzać i dalej cieszyć się posiadaniem rzeczy jedynych na świecie. Dowody w sprawie ujawniły jeszcze kilka mocnych sygnałów, że z obrazami od pani Rosales coś jest jednak nie w porządku. W 2003 roku obraz Pollocka został uznany za fałszywy przez Międzynarodową Fundację Badań nad Sztuką non profit. To odkrycie zaowocowało cichym zwrotem 2 milionów dolarów od Knoedlera kupującemu. Ale nie zatrzymało to interesów na polu Freedman-Rosales.

Państwo De Sole poczuli się oszukani, zdjęli obraz ze ściany i zwrócili się do sądu z oskarżeniem wobec Knoedler &Co. i Ann Freedman, że świadomie sprzedała im falsyfikat. Prezeska galerii odparła zarzuty, twierdząc, że sama została największą ofiarą, udowodniając swoim postępowaniem, że na przestrzeni lat zrobiła wszystko, co w jej mocy, by zagwarantować autentyczność i dobrą wartość obrazów. Ba! Nawet trzy z nich sama kupiła do swojej prywatnej kolekcji.

Za kilka prac malarskich galeria zwróciła pieniądze w drodze ugody, a Ann Freedman szybko wprowadziła je na rynek z powrotem, cały czas twierdząc, że „wierzy w to, że obrazy są autentyczne, bo posiada dowody w postaci ekspertyz”. Gdy o fałszerstwie zaczęły rozpisywać się media, a sprawa państwa De Sole trafiła na wokandę, prezeskę poproszono o opuszczenie dotychczasowego miejsca pracy z minuty na minutę, a galeria zamknęła swoje podwoje.

 

Kto jest winien?

W całej tej aferze nikomu włos z głowy nie spadł. Nikomu też nie stała się realna krzywda. Zamknął się drogi sklep na Manhattanie z kosztownymi przedmiotami. Miliardy ludzi nawet nie wiedziało o jego istnieniu. Możni tego świata, kolekcjonerzy i właściciele przybytków handlujących sztuką przelali ze swoich kont trochę milionów na konta innych milionerów, ale chleba, wody, dachu nad głową i miejsca do życia nikomu nie zabrakło. Nikt nie został zabity ani okaleczony. Napisano trochę artykułów i książek, na których zarobiono na zwykłe życie.

José Diaz uciekł do Hiszpanii, zostawiając w Stanach Zjednoczonych Glafirę Rosales – dostarczycielkę obrazów i jej jedynej postawiono zarzuty, a ona przyznała się do tego, iż wiedziała, że obrazy nie są autentyczne. Przytoczyła jednak argument, że żyła pod dużą presją swojego partnera, wręcz przemocą psychiczną i po prostu robiła, co jej kazał. Sąd odstąpił od wymierzenia kary z uwagi na to, że w całej aferze brało udział wiele osób, którym nie postawiono żadnych zarzutów i ukaranie jednej tylko Glafiry, i tylko dlatego, że jako jedyna się przyznała, byłoby rażącą niesprawiedliwością.

Pei-Shen, który znakomicie sfałszował dzieła najbardziej cenionych artystów XX wieku, przebywa na wolności i jest nietykalny, gdzieś w Chinach. Zresztą, malować identycznych obrazów na wzór i podobieństwo mistrzów żadne prawo nie zabrania. Sprzedawać ich też nie. Nie powinien ich tylko podpisywać nie swoim nazwiskiem, ale i to można częściowo wybronić, bo zdarzało mu się zrobić literówki w podpisach.

Ann Freedman ma obecnie własny przybytek sztuki o tej samej nazwie w Upper East Side, w której w 2011 roku odbyła się jej inauguracyjna wystawa. Chociaż w witrynie Freedman Art nie można znaleźć żadnych Rothków ani Pollocków, galeria wystawiała prace z poprzedniego miejsca, w którym pracowała była prezeska.

Wszyscy (oprócz Glafiry) do niczego się nie przyznali i opowiedzieli wiarygodną, udokumentowaną historię. Jedyne oskarżenia, jakie postawiono nielicznym osobom, to niezapłacenie podatków od zarobionych milionów. O co więc i kogo oskarżyć? Na czystą ludzką chciwość nie wynaleziono jeszcze paragrafu. Oszustwa, fałszerstwa i podróbki dzieł sztuki to po prostu część świata artystycznego, który przynosi rocznie 6 miliardów dolarów. W przeciwieństwie do innych rynków, na których z rąk do rąk zmieniają się duże sumy pieniędzy, rynek sztuki jest nieuregulowany i łatwo wdrożyć na nim oszukańczy plan. Wszyscy śledzący tę aferę twierdzą, że „Knoedler nie był pierwszym takim skandalem i nie będzie ostatnim”.

Patrzę na to z przymrużeniem oka i dziwię się, że nikt nie oskarżył samego Rothko czy Pollocka. Jeden malował kolorowe plamy jak przedszkolak, jako uznany i dojrzały artysta, a drugi na leżących na ziemi płótnach rozlewał farbę wazową łyżką. Nic dziwnego, że tak łatwo było ich podrobić. Niech galeria Knoedler spróbowałaby sprzedawać Bitwę pod Grunwaldem czy choćby naszego świetnie udokumentowanego Beksińskiego. Ciekawe, czy tak łatwo by poszło?

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *