• 0 Items - £0.00
    • Brak produktów w koszyku

Blog

4 października 2013 roku siedziałam na lotnisku w Gdańsku trzymając w ręku paszport i bilet w jedną stronę. Wyjeżdżałam na zawsze, byłam o tym głęboko przekonana w czasie tych czterech dni ostatecznego segregowania, pakowania i przewożenia rzeczy, z których zostały mi dwie walizki. Walizki oznaczały nieodwracalność sytuacji. Przeszłości już nie było. Zostało mi budowanie od nowa. Resztką sił.

Decyzję o emigracji podjęłam półtora roku wcześniej w piękny letni dzień siedząc na ławce na nadwiślańskim brzegu na toruńskiej Starówce. Szukałam wyjścia ze swojej sytuacji. Myślałam: jeżeli to, co robię, nie przynosi oczekiwanego rezultatu, to znaczy, że jestem nieskuteczna. Jeżeli od kilkunastu miesięcy szukam pracy, która pozwoliłaby mi się utrzymać i jej nie mam, to znaczy, że robię coś źle lub moje umiejętności są niewystarczające. Ale po chwili uświadomiłam sobie, że robiłam wszystko według wskazówek doradców, a moje umiejętności w branży były ponadprzeciętne. Nie spełniałam trzech kryteriów z ogłoszeń o pracę: nie miałam statusu rencistki lub emerytki, nie byłam studentką, a moja data urodzenia wywoływała na twarzach dwudziestoletnich rekruterek pobłażliwy uśmieszek i słowa: na zmywak nie potrzebujemy. Byłam ponad czterdziestoletnią, pełnosprawną, zdrową kobietą gotową uczciwie i ciężko pracować, ale moja branża wyrzuciła mnie na margines. I kiedy tak dywagowałam, co jeszcze mogę zrobić, by osiągnąć swój cel, przyszło mi do głowy, że muszę zrobić coś zupełnie innego niż do tej pory. Może wyjechać do innego miasta? Ale co niby ma się zmienić w innym mieście? Będzie to samo prawo, to samo nastawienie ludzi i ta sama branża, tylko miejsce się zmieni. Powinnam dokonać takiej transformacji, po której będę funkcjonowała w granicach innego prawa i innej mentalności ludzi, a nie tylko miejsca. I wtedy pomyślałam po raz pierwszy, że tak może być tylko poza krajem mojego urodzenia. Przestraszyłam się tej myśli. Nie wyobrażałam sobie swojego życia i funkcjonowania w jakimkolwiek społeczeństwie poza Polską. Dopiero po dwóch tygodniach odważyłam się wypowiedzieć ją na głos. Klamka zapadła. Pozostały już tylko przygotowania.

To był bardzo trudny czas. Już nie w Polsce, a jeszcze nie w miejscu docelowym. Likwidowanie życia trwającego 46 lat. Wyrywanie korzeni, żegnanie się z ludźmi i miejscami. Nie myślałam, że jak mi nie wyjdzie, to wrócę, bo mam dokąd. Zrobiłam wszystko, by nie mieć dokąd wrócić. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że mi się nie uda. Musiało się udać. Bo jak nie to… nie było nic. Czarna dziura. Nie potrafiłam sobie nic wyobrazić: jak będzie lub co będzie. Wiedziałam tylko, że muszę codziennie wstać i zrobić wszystko, by odbudować swoje życie. A potem je polepszać. Bo przecież dlatego zdecydowałam się na taki krok. By żyć, a nie ciągle o wszystko walczyć, chociaż nie było wojny. By żyć, a nie wegetować w niedostatku i biedzie. By żyć, a nie wstydzić się, że jestem po czterdziestce, jestem zdrowa i chcę pracować w kraju, których takich ludzi jak ja wyrzucił na margines życia społecznego. Najczęściej słyszałam słowo: nieudacznik, bo nie potrafiłam sobie „załatwić” orzeczenia o niepełnosprawności ani „wyciągnąć pieniędzy z Unii”.

Czy się bałam? Nie. Ja byłam przerażona! I co roku, kiedy zbliża się czwarty października to wspomnienie do mnie wraca. Wszyscy, z którymi rozmawiałam przed wyjazdem mówili: na początku będzie ciężko. I ja na to „ciężko” byłam przygotowana. Ale gdybym wtedy wiedziała, albo chociaż przypuszczała, jak to będzie wyglądało, to nigdy bym się na ten krok nie zdecydowała. Uratowała mnie ta niewiedza. Bo jednak codziennie trzeba było wstać i zrobić wszystko, by odbudować swoje życie na szczątkach zapakowanych do dwóch walizek. Nie było powrotu. Skutecznie zatrzasnęłam drzwi z tabliczką „Polska”. Jedyne czego żałowałam, to tego, że nie zrobiłam tego kroku wcześniej, dużo wcześniej.

Odnalezienie się w nowej rzeczywistości wśród innej ludzkiej mentalności, poznanie nowego prawa i życie wśród innego społeczeństwa jest bardzo, bardzo trudne. Przynajmniej dla mnie takie było. Niby umiałam chodzić, czytać, pisać i ogarniać własną dorosłą egzystencję, ale i tak musiałam się uczyć jakby od nowa. Pamiętam doskonale kilka momentów, kiedy miałam ochotę rzucić w diabły całą tę emigrację. Gdy byłam bliska płaczu, bo nie mogłam znaleźć w sklepie soli, która okazała się zapakowana nie w foliowy woreczek, a w plastikową butelkę. Jak syn szarpnięciem za ramię udaremnił moje wejście pod koła samochodu, bo najpierw spojrzałam nie w tę co trzeba stronę. Gdy dopominałam się od zdumionego menadżera potwierdzenia urlopu na piśmie. Gdy wzrokiem szukałam oznaczeń przystanków i długą chwilę zastanawiałam się, z którego odjeżdża autobus tam, gdzie chcę dojechać. Gdy nie mogłam zrozumieć, co do mnie mówią, ale jakimś szóstym zmysłem domyślałam się, co mam zrobić, bo znałam doskonale obowiązki i zasady w swojej branży. Dziś wiem, że wymagałam od siebie za dużo. Oczekiwałam więcej niż wymagali moi menedżerowie. Naczytałam się tekstów i nasłuchałam wiadomości o tym, jak inni sobie poradzili w dwa tygodnie czy nauczyli się języka w miesiąc. A ja dopiero po ośmiu miesiącach złapałam pierwszy głębszy oddech, a po roku poczułam, że moja emigracja dokonała się: zapuściłam korzenie, miałam stałą pracę, samodzielne mieszkanie, byłam w stanie się utrzymać. Ba! Praca i pieniądze, czyli to, czego szukałam, to najmniejszy z moich problemów, a właściwie żaden, bo przestałam mieć jakiekolwiek problemy. Otaczali mnie uprzejmi ludzie, pieniądze za pracę rozwiązały wszystko, a życie w przyjaznym społeczeństwie sprawiło, że zaczęłam się uśmiechać i z ufnością patrzeć w przyszłość.

Kiedy przypominam sobie siebie z tamtego okresu, to jakbym oglądała film o kimś innym. Sama nie wierzę, że to wszystko przeżyłam. Że to ja się tego wszystkiego nauczyłam. Że poznałam tylu ciekawych ludzi. Że tyle osiągnęłam w tak krótkim czasie. Wiem już, że człowiek nie zna swoich możliwości, dopóki nie stanie oko w oko z przeciwnościami. Tylko wtedy jest w stanie dowiedzieć się czy jest w stanie przetrwać, zawalczyć o siebie, czy jest w stanie poznać i przyswoić inny świat. Inną kulturę, inną mimikę, inną historię i wynikającą stąd mentalność.

Emigracja sprawiła, że moja przestrzeń do życia bardzo się poszerzyła. Polką mogę być, ale nie muszę. Mam o wiele więcej możliwości czerpania z wszelakich dóbr. Poczucie bezpieczeństwa wpłynęło bardzo korzystnie na pracę mózgu. Funkcjonuję w bezpiecznym środowisku, mam szansę rozwinąć swój potencjał, rozkwitnąć. Przedtem funkcjonowałam cały czas w trybie zagrożenia, działałam tylko w takim zakresie, żeby przetrwać. Teraz, po latach, tym wszystkim ludziom, którzy mówili, że pieniądze nie są w życiu ważne, że ważniejsze jest być, a nie mieć, mogę jedynie powiedzieć: w takim razie nigdy nie byliście biedni. Środki finansowe dają o wiele więcej kierunków do rozwoju i poprawiania swojej jakości życia. I pomimo tego, że moja narodowa mentalność czasem ze mnie wychodzi i w rubryce narodowość zawsze będę wpisywała „polska”, to już wiem, że ojczyzna nie jest mi potrzebna do życia.

W 2021 roku dopełniłam obowiązku i dałam się policzyć, poddałam się spisowi brytyjskiemu. Jedno z pytań wywołało refleksję. Zapytano mnie, kim się czuję? Odpowiedziałam, że Brytyjką, bo tutaj żyję, pracuję, płacę podatki, głosuję w brytyjskich wyborach, słucham i czytam angielskie wiadomości. Ale myślę po polsku, zdarza mi się myśleć i działać „po polsku”, czego sama w sobie nienawidzę – z naleciałościami, mentalnością i tym ciągłym podejrzliwym kombinowaniem, gdy coś jest łatwe i miłe w obsłudze, że jednak jest jakiś haczyk i zaraz ktoś mnie z czegoś okradnie albo oszuka. Po polsku obchodzę niektóre święta w domu, zdarza mi się gotować polskie obiady i czytam polskie książki. Ale wolę kuchnię włoską. Bardziej lubię jej sposób przyrządzania, smak, zapach, wykorzystywanie produktów. To włoskimi krajobrazami bardziej się upajam, melodia języka bardziej wpada mi w ucho i we włoskim miasteczku wolałabym żyć, gdyby ktoś kiedyś postawił przede mną taki wybór. Gdy ktoś w Anglii próbuje zgadnąć, jakiej jestem narodowości, w dziewięciu przypadkach na dziesięć, jestem brana za Francuzkę. Moje korzenie to polsko-ukraińsko-serbsko-rosyjscy przodkowie. Wojny nieźle namieszały w mojej rodzinie. W opisie „o mnie” na stronie internetowej podałam: obywatelka Europy. Brzmi ładnie, nawet dumnie. W rzeczywistości jest męczące. Kiedyś, w dzieciństwie, chciałam być częścią świata, ale tego pozytywnego, dobrego i spokojnego. Dzięki własnej pracy stworzyć sobie mały raj. Dziś wiem, że raj na ziemi nie istnieje.

Po przeprowadzce do nadmorskiego pięknego miasteczka, szukałam nowej pracy. Kiedy wchodziłam do restauracji zasięgnąć informacji, zauważyłam u siebie dziwne objawy. Trzęsły mi się ręce, właściwie cała drżałam, uginały się kolana, bardzo się pociłam i zanikał głos. Na płaszczyźnie racjonalnej to było absurdalne, bo nie miałam żadnych powodów do obaw. Ale powtarzało się na tyle często i było uciążliwe, że postanowiłam dowiedzieć się, co mi jest. Po jakimś czasie zdiagnozowano u mnie PTSD – zespół stresu pourazowego. Uaktywnia się w momencie zmiany miejsca pracy. Pozostałość po okresie, kiedy przez kilkanaście miesięcy w Polsce pukałam do zatrzaskiwanych przede mną drzwi.

Jakiś czas temu udzielałam wywiadu dziennikarzowi w Londynie. Odpowiadałam na pytania dotyczące twórczości i napisanych książek. Doszło do momentu typowych pytań o pobyt poza krajem:

– Jak często latasz do Polski? Odwiedzasz rodzinę i przyjaciół?

– Nie, prawie nie bywam.

– Dlaczego? Przecież to twoja ojczyzna. Nie tęsknisz?

– Nie. Tęsknota w moim przypadku byłaby objawem syndromu sztokholmskiego.

– Kim się czujesz zatem w obcym kraju? Imigrantką czy może ekspatką?

– Uchodźczynią.

Powyższy fragment wywiadu nigdy nie ujrzał światła dziennego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *