Kiedy mieszkałam w Bergen, przechodziłam obok małego kościółka, z którego regularnie słyszałam organową muzykę klasyczną. Lubiłam tam spacerować i zgadywać, czy nuty dźwięków przebijających się przez mury i okienne witraże napisał Bach, Mozart czy Beethoven. Po powrocie do domu sprawdzałam na YouTube, czy udało mi się zgadnąć. Po jakimś czasie zastanowiło mnie samą, skąd wiem, czyją kompozycję norweski organista chciał zagrać dla świata i mojej przyjemności? Nie interesowałam się dawnymi utworami, nie bywałam w filharmoniach, nikt w moim otoczeniu tego gatunku instrumentalnego nie słuchał. Skąd więc? Jedyną bliższą styczność z muzyką poważną tworzoną na przestrzeni wieków w krajach o kulturze europejskiej miałam w czasach uczęszczania do liceum.
To dzięki mojej pani profesor od polskiego potrafię odróżnić Bacha od Mozarta czy Chopina i wiem, że Strauss komponował w swoich czasach muzykę taneczną. Ale nie tylko to. Co roku wyławiam z wiadomości, kto dostał literacką nagrodę Nobla, a potem szukam nazwiska autora na półce w księgarniach. Staram się co prawda nie czytać recenzji książek, żeby nie sugerować się opinią jej autora, ale notki o różnych nowościach wydawniczych – jak najbardziej.
Moja pani profesor (bo tak się kiedyś zwracało do nauczycieli w liceum) była malutką, szczuplutką kobietką z jasnymi, krótkimi, starannie ułożonymi włosami. Zawsze ubrana w elegancką, prostą sukienkę lub kostium i w butach na obcasach, jak sama się czasami tłumaczyła – z powodu niewielkiego wzrostu. Mówiła miłym, stonowanym głosem. Nigdy go na nikogo z nas nie podniosła. Na jej lekcjach była cisza. Nikt nie rozrabiał, nie śmiał się i nie odrabiał innych zadań domowych. Po prostu przy niej nie uchodziło zajmować się innymi czynnościami niż bieżący temat lekcji. Nauczycielka wymagała od nas, aby przy niej wyrażać się językiem literackim i prawidłowo budować zdania. Nie do pomyślenia było żadne ordynarniejsze słowo, a za wulgaryzm uważała już na przykład określenie najstarszego zawodu świata i prostytutka przez gardło jej nie przechodziło. Należało mówić, że kobieta jest „podejrzanej konduity“.
Nie wypadało też przyjść nieprzygotowanym, a nieprzeczytanie stosownej lektury nawet nikt nie brał pod uwagę. Wszyscy czytaliśmy książki, także dlatego, że potrafiła nas do tego „zachęcić“ pisemnymi sprawdzianami z czytania ze zrozumieniem. Na początku lekcji, na której mieliśmy zacząć omawiać dane dzieło z polskiej lub światowej klasyki, trzeba było wyjąć kartkę i odpowiedzieć na kilka bardziej lub mniej szczegółowych pytań z początku, środka i końca dzieła literackiego. Doskonale po takim sprawdzianie wiedziała, kto przeczytał, a kto nie. Nawet jak komuś udało się odpowiedzieć na pytania dzięki streszczeniu czy podpowiedziom kolegów, bardzo szybko starał się doczytać lekturę w trakcie jej omawiania.
Praca nad książką wyglądała w ten sposób, że musieliśmy przygotować na następną lekcję cytaty na zadany przez polonistkę temat, na przykład wątek księdza Robaka w Panu Tadeuszu. Z tych fragmentów zaznaczonych w książce fiszkami musiało wynikać, kto to był ksiądz Robak, jak wyglądał, czym się zajmował, przed kim się ukrywał i gdzie był, gdy go nie było. Albo wątek ekonomiczny w wymienionym dziele Mickiewicza: kto był od kogo zależny, do kogo który majątek należał i kto kogo utrzymywał lub dawał kieszonkowe. I tak z każdym wątkiem w każdej lekturze. Chodziła po klasie, rozmawiając z nami, zadając pytania, moderując dyskusje, a każdy argument trzeba było uzasadnić cytatem z książki. Trzeba było być dobrze przygotowanym, mieć wszystko zaznaczone i umieć w razie czego szybko znaleźć potrzebny fragment, a w międzyczasie pisać notatkę w zeszycie z przerabianego tematu. Bez przeczytanej lektury byłoby to niemożliwe. Na zakończenie pracy nad zapoznaniem się z dziełem pisaliśmy felieton, rozprawkę, opowiadanie, paszkwil, recenzję lub co tam jeszcze pani profesor wymyśliła. Do napisania pracy nie wystarczyło mieć wiadomości wyniesione z lekcji, trzeba było jeszcze sięgnąć do innych materiałów, na przykład do kontrowersyjnych tekstów Boya-Żeleńskiego o Mickiewiczu. Pracę pisemną należało tak skonstruować, aby wyczerpywała znamiona eseju literackiego pisanego na maturze. Czasami robiła odstępstwa i pozwalała lżej potraktować temat objętościowo.
To tyle w programie nauczania. Bo oprócz normalnego zapoznawania się z historią literatury była współczesność. Pani profesor uważała, że człowiek kończący liceum ogólnokształcące powinien orientować się, co w szeroko rozumianej kulturze ambitnej dzieje się. Dlatego naszym obowiązkiem było obejrzenie poniedziałkowego teatru telewizyjnego (plus krótka notatka w zeszycie), obejrzenie czwartkowego magazynu kulturalnego „Pegaz“ (notatka w zeszycie z wybranego jednego zagadnienia) i raz na dwa tygodnie przeczytanie interesującego nas artykułu w „Życiu Literackim“ (krótkie streszczenie w zeszycie, oczywiście). Dodam tylko, że Internet wtedy jeszcze nie istniał i po materiały chodziliśmy do bibliotek: szkolnej, miejskiej lub pedagogicznej. Były jeszcze wyjazdy do szczecińskich teatrów na spektakle i do poznańskiej opery przynajmniej raz w miesiącu, czasami częściej. Dzięki temu znam światową klasykę. O tym, jak należy ubrać się do teatru i jak się w tym przybytku kultury wysokiej zachowywać, nauczycielka powiedziała nam raz i przez cztery lata nie musiała powtarzać.
Omawialiśmy epokę oświecenia, a w Teatrze Współczesnym grano przedstawienie Amadeusz Petera Schaffera o Mozarcie. Pani profesor bardzo się to komponowało z wytycznymi w programie nauczania, więc jechaliśmy zobaczyć sztukę w jakiś powszedni dzień po lekcjach. Do Szczecina było około 70 kilometrów, godzina jazdy pociągiem, a pociągi kursowały przynajmniej raz na godzinę. Przed spektaklem mieliśmy sporo czasu, by pochodzić po mieście, wpaść na jakieś zakupy lub wypić kawę w kawiarni. Do obejrzenia przedstawienia byliśmy odpowiednio przygotowani. Wiedzieliśmy, kim był Mozart i co tworzył. Potrafiła przynieść adapter na lekcje i puścić nam fragmenty jego kompozycji z czarnych winylowych płyt. Jadąc z nami pociągiem, opowiadała nam ciekawostki o Mozarcie, epoce, w której żył i komponował, o architekturze, rzeźbie, o budynkach w naszym miasteczku lub w Szczecinie nawiązujących stylem do tej epoki i zachęcała do obejrzenia budowli, mając na uwadze przedstawienie teatralne, żebyśmy w razie czego wiedzieli, skąd się wzięły takie a nie inne dekoracje sceniczne nawiązujące do adekwatnego stylu. Kto chciał, ten słuchał. Większość uczniów traktowała taki wyjazd czysto towarzysko i jako oderwanie się od codziennej rutyny, i nie miała ochoty słuchać pani profesor. Była jednak grupka, która przysłuchiwała się, bo nauczycielka opowiadała dość ciekawie, a i korzyści z tej wiedzy miały przełożenie na lekcje historii, bo charakterystyczne cechy literatury, muzyki czy architektury epoki oświecenia mieliśmy z głowy.
Po spektaklu trzeba było sporządzić notatkę w zeszycie o przedstawieniu, autorze lub bohaterze w nawiązaniu do epoki i literatury, ewentualnie pokusić się o zrecenzowanie sztuki. Nie bezpośrednio po spektaklu – bo w domu byliśmy około północy, a na drugi dzień trzeba było przyjść do szkoły na ósmą i nie było taryfy ulgowej – ale w przeciągu, powiedzmy, kilku dni. Mogliśmy mieć nieodrobione tylko te lekcje, które były zadane z dnia na dzień. Ale jak jechaliśmy do teatru, to nauczycielowi, który chciał nam coś zadać „na jutro”, od razu mówiliśmy, że nie odrobimy, co spotykało się ze zrozumieniem. Albo nie zadawał, albo kazał odrobić na następną lekcję. Nigdy z powodu wyjazdu teatralnego nie mieliśmy problemu.
Ale nie tylko klasyczne dzieła oglądaliśmy. Czasami trafiało się coś awangardowego, np. Doña Rosita, czyli Kukły i maczuga, której autorem był Federico García Lorca, wystawiana w Teatrze Polskim w Szczecinie (o ile dobrze pamiętam – na Małej Scenie). O sztuce nie umiałam nic napisać, bo jej kompletnie nie zrozumiałam. Zupełnie nie wiedziałam, o co w niej chodziło. Zrecenzowałam ją tak, jak uważałam za słuszne, co wprawiło panią profesor w lekkie osłupienie, bo skupiłam się na tym, że aktorzy odsłaniali i zasłaniali jakieś umowne okna przezroczystymi zasłonkami. Piątkę dostałam za oryginalność i do dzisiaj pamiętam, kto to był ów Lorca i dlaczego go zabito. Bywaliśmy także dla czystej rozrywki w Teatrze Muzycznym, gdzie bywało lekko, łatwo i przyjemnie, i pani polonistka nie wymagała od nas wtedy sporządzenia notatki w zeszycie, bo, jak mawiała: „Co można napisać o Błękitnym Zamku Lucy Maud Montgomery?”
I tak przez cztery lata liceum. Czy język polski był najważniejszym przedmiotem w mojej klasie? Ależ skąd! Był tylko maturalnym, bo chodziłam do klasy o profilu matematyczno-fizycznym. O matematyce to dopiero byłaby opowieść!
Felieton ukazał się po raz pierwszy 1 września 2022 roku na portalu Polskie Merseyside.
Agnieszka Bednarska.
Dziś można Ci pozazdrościć takiej nauczycielki, ale w czasach, gdy byłaś uczennica chyba mało kto Ci zazdrościł. U nas na tak zaangażowanych nauczycieli mówiło się „kosa”.
Róża Wigeland
Nie była „kosą”, była miła ale wymagająca i wzbudzala szacunek. Wredną „kosę”mieliśmy od biologii i historii.