Wracałam ze spaceru z psem do domu. Było zimno, mokro i już dawno zrobiło się ciemno, bo w północnej Anglii o tej porze roku w pełni rozwidnia się około trzynastej, a około piętnastej zaczyna się już ściemniać. W nadmorskiej miejscowości, pomiędzy opustoszałymi o tej porze roku domami gościnnymi i hotelami rzadko widać jakiegokolwiek przechodnia. Pomimo, że znam już kilka osób mieszkających w moim sąsiedztwie, rzadko je widuję. Pracujemy lub siedzimy w swoich domach, bo w czterostopniowej do niedawna skali zamknięcia kraju z powodu pandemii wprowadzono nam po świętach poziom gdzieś w okolicach pięć i pół. Co z tego, że mam internet i kilka komunikatorów. Spotkania w kawiarni przy ciastku i pachnącej kawie, patrzenia w twarz, odczytywania mowy ciała, słuchania głosu i wahań nastroju nie zastąpi bezduszny ekran, nawet jak filiżankę z parującym napojem postawię obok.
Kiedy więc zobaczyłam w świetle latarni idącą w moim kierunku koleżankę z byłej pracy, której nie widziałam od kilku miesięcy, miałam ochotę aż krzyknąć na powitanie.