Co widzę, kiedy myślę: polska sztuka? Przede wszystkim przypomina mi się to, o czym uczyła mnie polonistka w liceum: malarstwo Matejki, mazurki Chopina, sonety Mickiewicza, opery Moniuszki, rysunki Kossaka, pomniki stojące w centralnych miejscach miast.
Co czuję, kiedy myślę: polska sztuka? Smutek. Ale nie dlatego, że polska sztuka jest zła, bo nie jest. Jest wspaniała. Ale wszystko (albo prawie)co oglądam, słucham lub czytam, wiąże się z naszym narodowym cierpieniem. Bardzo mało jest radości, komedii, muzyki tanecznej, śmiechu czy kolorów, za to dużo twórczości przeciwko: polityce, wojnie, inności i zastanej rzeczywistości.
Mam też nieodparte wrażenie, że wszystko musi być nacechowane albo wielką miłością i tęsknotą, albo mesjanizmem i bohaterstwem, albo cierpieniem i poświęceniem. Wszystko musi być wielkie, jedyne, romantyczne, poetyckie, egzaltowane. Wykonane przez artystę, który skończył największe uniwersytety pobierając nauki od największych mistrzów i najlepiej, aby przymierał głodem i żył w skrajnych warunkach bytowych, bo kiedy zarabia na swoich dziełach, to już nie ma prawa nazywać się artystą. Twórcy powinni wypełniać swoje dzieła nienawistną miłością, ronić nad nimi bolesne łzy radości, proces kreacji przypłacać śmiercią pełną życia i życiem przepełnionym śmiercią. W dodatku sztuka ma być miła i ładna dla oka i ucha, wszyscy powinni o niej mówić, ale absolutnie nie w kategorii skandalu. Wszystko musi być, oczywiście, spójne w swoim wyrazie. Ironizuję? Bynajmniej!
Niezwykłą trudność sprawia mi czytanie o polskiej sztuce. Bardzo rzadko mogę trafić na artykuł, felieton czy opis wystawy, który w pełni mogę zrozumieć. Mam wrażenie, że teksty umyślnie napisane są skomplikowanym językiem, by z potoku wyrażeń i zdań, przeciętnie inteligentny człowiek mógł zrozumieć jak najmniej. Od kiedy interesuję się polską sztuką współczesną i pragnę poznawać dzieła artystów nie poprzestając jedynie na patrzeniu na prace, ale i chcąc przeczytać o inspiracjach, doświadczeniach i punktach zwrotnych w ich życiorysach, ciągle trafiam na przeintelektualizowany bełkot. Jakby użycie prostszych figur literackich uwłaczało ich autorom. Jakby bali się, że zrozumienie tego, co chcą przekazać, odebrało im tajemniczość i niedostępność. Jakby traktowali swoich odbiorców jak idiotów pokazując im swoją wyższość i pogardę mówiąc: „I tak tego nie zrozumiecie!” Polską sztukę rozumiem dopiero z perspektywy emigracji. Kiedy trafiam na polskiego artystę w jakiejś europejskiej galerii i czytam opis dzieła po angielsku, myślę: nie można było tak od razu? Prosto i komunikatywnie dla odbiorcy?
Rozumiem oczywiście, że nie wszystko odbieram jednakowo, że część prac artystycznych nie jest skierowana do mnie. Nie wszystko musi mi się podobać i nie wszystko muszę rozumieć. Ale skoro jako dziecko pojmowałam, co mówi do mnie z ekranu telewizora i co rysuje profesor Wiktor Zin w programie „Piórkiem i węglem”, to dlaczego jako dojrzała kobieta po przeczytaniu fury książek o sztuce i wizytach w dziesiątkach galerii nie wiem, co kurator wystawy chce przekazać we fragmencie, że „wystawa koncertuje się na tym, jak artyści definiują rolę społeczną, jak określają swoje powinności wobec widza oraz negocjują relacje z instytucjami. [Wystawa] to przegląd sposobów widzenia i postrzegania, pożądania, bycia razem i bycia samemu, rozumienia rzeczywistości, relacji do przeszłości i przyszłości. Wystawa dotyczy zarówno przestrzeni prywatnej artystów, budowania relacji z obiektami codziennego użytku czy architekturą, jak i – wciąż niepoddanego – terytorium zmiany społecznej, prób modyfikacji świata za pomocą narzędzi sztuki”.
Można by przypuszczać, że nie gustuję w polskiej sztuce, ale to nieprawda. Postrzegam ją jednak w sposób wymykający się tradycyjnemu jej pojmowaniu, bo widzę ją absolutnie wszędzie. Sztukę, nie tylko użytkową, dostrzegam zarówno w przestrzeni publicznej, jak i sakralnej oraz prywatnej. Przyozdabia miejskie parki i place zabaw, wnętrza świątyń, fasady domów i przydomowe ogródki, podwórkowe dziedzińce w otoczeniu kamienic i wnętrza kawiarń. Przyglądam się jej w hotelach, karczmach i na malutkich ulicznych skwerkach. Towarzyszy historycznym widowiskom, festynom i jarmarkom. Walczy o swoje miejsce z chińszczyzną w przemyśle pamiątkarskim. Widać ją we wszystkich gatunkach sztuki i rękodzieła. Obejmuje malarstwo ścienne i sztalugowe, rzeźbę zarówno tę monumentalno-pomnikową, jak i gabinetową; meblarstwo, tkactwo, drobną architekturę, haft i biżuterię. Ten rodzaj sztuki wymyka się instytucjom. Dosięga ją lekceważenie, drwina i biadanie nad polskim bezguściem ze strony wszelakiej maści muzeów, galerii, krytyków, historyków i ekspertów. Ale ona jest, istnieje, funkcjonuje i ma się znakomicie za sprawą internetu, poradnikowych forów i portali społecznościowych. Oraz zwykłych ludzi, którym jest potrzebna.
Wszyscy ważni ludzie sztuki powinni wyzbyć się swojego protekcjonalnego tonu, kiedy mówią o „innym świecie sztuki” i lekceważącego podejścia do wszelakich eksponatów powstających w pozainstytucjonalnych obiegach i przyznać, że on również istnieje. Powstaje za sprawą autentycznych działań wynikających z potrzeby serca, uznania i docenienia. Że nie wpisuje się w gusta muzealników? No cóż, tacy my Polacy jesteśmy i takie mamy poczucie estetyki. I to także wasza, drodzy eksperci i krytycy, wina. Bo zamiast wyśmiewać i strofować, może należałoby więcej zapraszać do współpracy i edukować bez narzucanego odgórnie intelektualnego bełkotu i z odrobiną szacunku.
Polska sztuka współczesna może być nie tylko odzwierciedleniem aktualnych problemów i zjawisk, ale także aktywnym dialogiem z historią i tradycją, tworzącą unikalną mozaikę artystycznych głosów.
Zacytowany fragment pochodzi z opisu wystawy „Co widać. Polska sztuka dzisiaj” w 2014 roku w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie