Trafiłam przez przypadek na wynik przeprowadzonych w Wielkiej Brytanii w 2016 roku badań i uświadomiłam sobie, że nawet wzięłam w nich udział. Po uprzednim umówieniu się, do naszego domu przyszła miła pani, która wypytała mnie i mojego partnera o poziom szczęśliwości życia. Trochę rozbawiła nas ankieta i zawarte w niej pytania, ale czytając po kilku latach wyniki badań odkryłam, że byłam jedną z 300 tysięcy osób, które opowiedziały o poziomie zadowolenia ze swojego życia. Mało tego – znalazłam się w grupie, która zadeklarowała, że ich życie jest dobre pomimo trudnych doświadczeń i niepowodzeń. Ja?! Ano tak.
I kiedy rozglądam się wśród znajomych, będących w lepszej sytuacji życiowej, bardziej majętnych, więcej podróżujących i ogólnie reprezentujących egzystencję na dużo wyższym poziomie, mimowolnie się do nich porównuję i odkrywam, że wcale nie są przez to bardziej szczęśliwi. A według ogólnie dostępnych kryteriów – powinni być. Idąc dalej tym tropem, docieram do internetowych testów, według których można zmierzyć swoje poczucie szczęścia (Authentic Happiness Investory) i pytania uświadamiają mi, że o szczęściu decydują trudności i ich przezwyciężanie. Czyli im trudniej, tym lepiej. To nie przeżywane przyjemności decydują o miłym życiu, a właśnie ta droga pod górę, na którą wszyscy narzekamy.
Bo im więcej mamy przyjemności i lekkiego bytu, tym bardziej pragniemy kolejnych. Jeżeli mamy wygodny dom, chcemy większego i z piękniejszym widokiem z okien. Dobry samochód chcemy zamienić na lepszy model, komputer na taki o większej pojemności pamięci, szukamy coraz bardziej wymyślnych potraw i mniej dostępnych miejsc do zwiedzania. Jednak te zachcianki nigdy się nie kończą, a bezpardonowe dążenie do ich spełniania wyczerpuje, wypala, prowadzi do uzależnień, samotności i… nieszczęście gotowe. Niech przykładem będą piękne, bogate i sławne ikony popkultury, umierające w wyniku przedawkowania środków odurzających, popełniające samobójstwa lub staczające się na margines życia społecznego. Patrzymy na ich degradację i zastanawiamy się: czego tam zabrakło? Przecież miał/miała wszystko.
I właśnie o to „wszystko” chodzi. Zabrakło trudu zdobywania, dążenia do upragnionego celu i emocji z tym związanych. Zabrakło zaangażowania we własne życie. Profesor Philip Brickman (amerykański psycholog od badania szczęśliwości ludzi, którzy wygrali ogromne sumy pieniędzy w loteriach) dowiódł w jednym ze swoich eksperymentów, że „im więcej wysiłku, czasu i emocji w coś wkładamy, tym wydaje się to cenniejsze. W życie, które ma cieszyć i dawać poczucie spełnienia, warto wkładać trud. Jeżeli stanie się bezproblemowe, możemy tej lekkości bytu nie udźwignąć”. To wyzwania i trudności sprawiają, że nasza energia się wyzwala, a bezwysiłkowa i jałowa egzystencja powoduje, że przestaje nam się chcieć.
Nie tylko amerykańscy czy brytyjscy naukowcy zajęli się tym zagadnieniem. I na rodzimym podwórku mamy wspaniałego filozofa i etyka, Władysława Tatarkiewicza, który w opasłym tomie pt. „O szczęściu” zawarł przegląd podstawowych koncepcji szczęścia i dróg jego osiągania. Jest to dzieło w mojej opinii zbyt rozwlekłe i nużące, a przynajmniej tak je zapamiętałam w czasach licealnych, gdy za namową polonistki próbowałam je przeczytać. Wtedy było dla mnie za trudne, ale teraz może przyszła właśnie pora, by docenić naszego polskiego erudytę i już przez samo zagłębienie się w meandry filozoficznych rozważań podjąć trud zrozumienia, skąd się bierze szczęście.
Jedno jest pewne: bez trudności i problemów nigdy byśmy się nie dowiedzieli, czym są szczęśliwe chwile. Nigdy więc nie narzekaj, że masz pod górę, skoro zdecydowałaś/zdecydowałeś się iść na szczyt.