• 0 Items - £0.00
    • Brak produktów w koszyku

Blog

Kiedyś codziennie gotowałam w domu obiad. Kiedyś, czyli w poprzednim życiu w Polsce. Tutaj w Anglii rzadko to robię. Pracujemy każde w swoim systemie zmianowym i czasami nie widujemy się po kilka dni. Często jadam w pracy, mój partner też opracował własny sposób żywienia się. Gotuję najczęściej pasty i niektóre polskie dania. I robię to tylko wtedy, gdy mam na coś szczególną ochotę. Tempo życia nie pozwala na zbyt częste i długie zajęcia w domowej kuchni.

Pod ręką mam zawsze mnóstwo owoców, kaw, herbat i produktów, z których można zrobić koktajle i desery. I tutaj mam pewien problem.  Wiem, że strasznie grzeszę w tym momencie pisząc o tym „problem” i życzę sobie i wam do końca życia tylko takich niedogodności. Gdziekolwiek nie pójdziemy – do kawiarni, bistro czy innej kafejki na kawę i coś do niej, to mój towarzysz życia po spróbowaniu lekko się skrzywi i stwierdza: „Ale po co my gdzieś chodzimy? Przecież ty robisz to wszystko dużo lepsze w domu”.

Z jednej strony to komplement dla mnie. Ale z drugiej – ja też chcę gdzieś usiąść i być obsłużoną, a nie tylko obsługiwać ciągle innych. Zwłaszcza, że moja praca zawodowa na tym właśnie polega. Potrzebuję po prostu odmiany. Mój towarzysz niby to rozumie, ale nie przeszkadza mu to po raz kolejny w przytulnej kawiarence z książkami i kanapami na pytanie: „jak tam twoja kawa?” odpowiedzieć: „średnia, w domu robisz lepszą”.

Kiedy mamy swoje dwa wolne dni spędzamy je prawie w całości razem. I też wtedy rzadko gotuję, bo szkoda nam na to czasu. Jest tyle ciekawych miejsc do odwiedzenia, że w te nasze weekendy też jadamy poza domem. Lubimy tradycyjne angielskie śniadania, odkrywamy różne smaki świata, odwiedzamy ciekawe restauracyjki i kawiarnie. I za każdym razem konstatujemy, że życia nam nie wystarczy, by wszystkiego spróbować. Nie wszystko nam smakuje. Egzotyczne nie zawsze jest wspaniałe. Czasem jest gorzkie lub za słodkie, na ostrość też często trzeba uważać.

Siedzimy sobie właśnie w zatłoczonej restauracyjce i czekamy na tradycyjne angielskie śniadanko. Zwykle to ja zamawiam, bo lepiej się orientuję w gastronomicznych niuansach. Mój partner pyta mnie, co zamówiłam dla siebie, bo dla niego zawsze to samo – powiększony zestaw składający się z sadzonych jajek, bekonu, kiełbasek, fasolki, grillowanego pomidora, ogromnej smażonej pieczarki, tostów i ziemniaczanych hash browns. Czasami tam, gdzie już nas znają, dorzucają mu jeszcze coś do zestawu, bo tak to wszystko pałaszuje i chwali, że wzbudza sympatię u personelu. Dbają więc by głodny z lokalu nie wyszedł. Osobiście pałam mniejszym zachwytem, bo mój towarzysz życia jest rozmiarów słusznych, a jak będą go dokarmiać, to będzie jeszcze słuszniejszych.  W dodatku podjada z mojego talerza to, czego ja już nie mogę zjeść.

Dla siebie zamówiłam to samo tylko mniejszy zestaw wiedząc, że i tak mu dorzucą jakąś kiełbaskę, tost czy dobrze wysmażony bekon. Mówię mu, że dla niego wzięłam duże angielskie śniadanie, a dla siebie zwykły zestaw

– Dlaczego nie wzięłaś dla siebie „lardża”?
– Bo go nie zjem, a ty i tak dostaniesz coś ekstra, więc ci wystarczy.
– Ale jakbyś wzięła „lardża”, to przecież ja bym wszystko zjadł.

– Wiem. I dlatego nie wzięłam.
– No tak! Ty zawsze musisz jakieś takie dziubaski i liliputki zamawiać, zamiast normalnych porcji do jedzenia!
Milczę przez chwilę przyglądając mu się uważnie i przetrawiając to, co przed chwilą usłyszałam.
– Czy powiedziałeś właśnie, że chodzisz głodny, bo ja mało jem?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *